„Give a little bit of your heart
And I tell you what you want
Give a little bit of your soul
And I tell you what you need”
To był dobry dzień. A nie zapowiadało się…
Mój romans z Tołstojem się przedłużał i ani się spostrzegałam zrobiła się pora do wyjscia, a ja byłam w proszku. Mało, że ja byłam w proszku to mój sprzęt taże był. Nerwowe ogarnięcie materii wokół: poszukiwania zagubionej czołówki, zszycie dziurawych rękawiczek, pakowanie się… Na dole miałam być o 15:45. O 16 napisałam, że się spóźnię i nie mam światła. W trakcie drogi uświadamiałam sobie o czym jeszcze zapomniałam. Pośpiech zdecydowanie mi nie służy…
Gdzieś o 17 byliśmy na miejscu. Standard: rozgrzewka, dogrzewka i do roboty.
– już olej te łokcie – rotatory rozgrzej!
Nieważne, że przed chwilą to robiłam, nauczyłam się nie dyskutować z niektórymi zaleceniami.
– wbijasz się?
– no tak, pójdę się dogrzać
Chwilę powisiałam na dziabach i zaczęłam się szpeić: buty, lina, muza – od poprzedniego wieczoru zapadłam się w mrok Coph Ni, więc wybór padł właśnie na nią.
– zostawisz mi linę z nyży?
– oczywiście
Słuchawki do uszu, Call of the jackal sączy się w moją duszę przyjemnie, kilka oddechów i wbiłam się w drogę. Doszłam do pierwszego trudnego ruchu. Dynamiczne sięgnięcie do niewidocznego chwytu było od początku dla mnie loteryjne. Dwa wdechy i… Trafiłam bezbłędnie. Miłe zaskoczenie. Spokojny oddech i tętno, nie czuję żadnego zmęczenia, ale dla porządku chwilę restuję przed kolejnym długim ruchem. Znowu oddech i znowu precyjnie sięgam do chwytu. Nie wiem kiedy i jak, ale znalazłam się w nyży i dalej czuję się dobrze. „Zrobię wpinkę i się zobaczy”. Zrobiłam. „To może jeszcze ten jeden ruch? Głupio byłoby brać blok dla bloku”. Sięgnęłam, oparłam piętę i poczułam, że jest dobrze, że wszystko do siebie pasuje i składa się w całość. Po kolejnych kilku ruchach znalazłam się w miejscu, z którego w sobotę spadłam. Tylko tym razem cały czas czułam się w miarę świeża. Kolejne dwie wpinki – zostało już tyko stanowisko. Ekscytacja zaczęła uderzać do głowy. „Spokój, oddech, skup się”. Do stanowiska dochodzę na luzie. Wpinka, łapię linę – „blok”. I nie mogę uwierzyć. Jestem szczęśliwa, ale szczęsciem nie wynikającym z tego, że „wreszcie” (jak na Szatańskich), ani z cyfry. Jestem szczęśliwa, bo wspinało mi się lekko, płynnie, bez problemu. Nie było nerwowości, drgającej spazmatycznie łydy, okrzyków. Cisza, uśmiech, zadowolenie. Tydzień chłosty i kolejny wakacji zrobiły swoje.
Anakonda M11 RP
Ps. Trenerze – dziękuję!