Deszcz uspokajał. Przez południe Polski przewijał się front niosący ochłodzenie i duże ilości wody z nieba. Paradoksalnie wreszcie odzyskalam spokój. Zajęło to 17 dni.
***
Kiedy Darek przyjechał do Polski okazało się, że Marcin nie może urwać się z roboty, więc chodziliśmy we dwójkę. Piątek, niedziela, środa, piątek, niedziela. Niedziele były w pełnym, trojkowym skladzie. Pierwsze dni chodzilismy z entuzjazmem, bo przebywanie w górach i szychty Ministranckie sprawiały nam wiele radości. W pierwszych dniach nie wierzylam w sukces. Była drugą połowa czerwca, kluczowy wyciąg byl mokry, pierwszy wyciąg okazał się wspinaczkowy – jakoś się nie składało. Zaczęłam wierzyć w środę. W piątek zrobiliśmy krótka szychte: Darek na rysie, ja przypomniałam sobie drugi wyciag. Wszystko postawilismy na niedzielę.
Ten ostatni dzień, pełen napiecia, mimo pewnych niedociągnięć okazał się tym właściwym dniem. Następnego dnia Darek wrocil do Hiszpanii, Marcin został w Moku na szkoleniu, a ja zajęłam się na dole ogarnianiem rzeczywistości.
5 dni chodzenia prawie co drugi dzień w góry. 55km, wspinanie, malpowanie. We wtorek jeszcze pociagnelam na odlotach trudna drogę w Obłazie. A potem nastąpił kryzys.
Zaczelo się niewinnie: czwartkowy wyjazd do Wrzosy. Trochę humor nie dopisywał, trochę powarkiwalam. Spadłam z VI.2, nie umiałam przytrzymać chwytów na szemranym VI.5, wkurwialo mnie błoto pod skałami, kleszcze, komary i ukrop. Z całego dnia przywiolam Rootsmanuve – VI.3 zrobione w drugiej próbie. Dzien później byłam na Jarku. Wpierdol zakończony tym, że nie byłam w stanie wykonać ruchów na drodze 3+, która zrobiłam dwa lata wcześniej. W weekend ucieklam do Krakowa porozmawiac z tatą i trochę odpocząć. W sieci zaczęły się dosrywajki co do mojego udzialu w prowadzeniu Opętania. Wszystko zaczęło się komplikować.
W poniedziałek pojechałam na Oblaz. Z całego dnia pamiętam tyle, że opierdolilam mojego partnera za niewydanie dostatecznej ilości liny przy wpince. Niby racja po mojej stronie, ale reakcja niewspółmierna. Powoli wszystko zaczynalo mnie boleć. Następnego dnia znowu chłosta na Jarku. Rozum podpowiadal, że potrzeba mi kilka dni restu, ale jak w jakimś amoku nie byłam w stanie zrezygnować ze wspinania.
07.07 mijało dziesięciolecie mojego wspinania. Pojechałam na Brzuchacka. Rozgrzewka i patentowanie Bitej Danki. Nie byłam w stanie chwytów przytrzymać, znowu warczalam na partnera. Na pocieszenie VI.3 sajtem. W piątek kolejny wpierdol na Jarku. Z braku sił się popłakałam w połowie drogi. W sobotę miałam iść z Marcinem na Ministranta. Wieczorem modliłam się o deszcz. Padało. Poszliśmy w niedzielę. Ledwo doszłam i jeszcze opierdolilam Marcina za jakas pierdole. Drugi raz w życiu na niego warczalam.
***
Ostatnie dwa dni głównie przespalam. Po około 16h na dobe. Pozostały czas spędziłam na jedzeniu i czytaniu. Dopiero teraz dotarło do mnie, jak bardzo zmęczyło mnie Opętanie. W kategorii chodzenia, pracy nad drogą, prowadzenia i tego, co działo się później w sieci.
***
Deszcz za oknem mnie uspokajał, mimo że krzyzowal moje plany wspinaczkowe na najbliższe dwa dni.
Dobrze, że pada.