wind of change

Sezon życia! Przejścia sypią się z worka jak prezenty od Mikołaja na Boże Narodzenie. Poprzeczka idzie w gorę, pokonywane są kolejne stopnie trudności!

… Przynajmniej tak wygląda sezon dla większości wspinaczy w tym roku. Karolina prowadzi Kiełbasę i wskakuje na poziom VI.7, Olga prowadzi Filar i Vi.6/6+, Roman i Pat także dopisują do kajetu cyferkę VI.7 (odpowiednio: Sprint i Fumar). Slowem – wszyscy się rozwijają. Wszyscy, poza mną.

Jeśli nawet ktoś nie podnosi swojej życiówki to przynajmniej spędza czas aktualnie w górach, najczęściej Alpach i od kilku tygodni łoi ciężkie (lub też nie) drogi.

Ja nawet w górach nie siedzę. Ba! Ja nawet nie siedzę w Zakopcu, teoretycznym miejscem zamieszkania. Tak naprawdę naprawdę to tegorocznym miejscem zamieszkania moich czterech liter został Oktawiusz… Ale po kolei.

Minął kolejny sezon zimowy, raz bylo lepiej, raz było gorzej. Zakończenie fatalne, no po prostu fatalne. Wiosna miała przynieść powiew świeżości, sezon rozpoczęty wyjazdem do Ospu i w sumie… praktycznie na tym wyjeździe się skończył. Przyćmiła go szara rzeczywistość. Nagłe obowiązki utrzymania się całkowicie samodzielnie (tak, do tej pory w dużym stopniu pomagał mi tata) oraz odłożenia odpowiedniej sumy na sezon zimowy sprawiły, że zostałam pracusiem roku. W sumie to biorę wszystko jak leci nie wybrzydzając, stąd maratony robocze czasem trwają po kilka tygodni pod rząd. Sama chciała 😉

Do tego pozostały wolny czas spędzam na skończeniu starych tematów, czyli dorobieniu wykazdu do kursu instruktora PZA. Wykazu górsko-hejszowińsko-adsprachowego. Sporo zarobków na to idzie, a także czasu. Myśle, że jakbym miała podsumować, w ktorych skałach spędziłam w tym roku najwięcej czasu to byłby to piachy.

Sezon zbliża się wielkimi krokami, więc czas na odświeżenie sprzętu oraz trening ogólnorozwojowy – dzięki Oli przekonałam się na nowo jak to jest żyć będąc nieżywym 😉

I tak spędzam dnie w Łodzi i jej, zyskujących na wartości, okolicach jeżdżąc od czasu do czasu do pracy lub do Hejszy, patrząc jak kolejne dni przelatują mi przez palce i wreszcie odkrywając bolesną prawdę, że nie można w życiu mieć wszystkiego. A z drugiej strony – czy to jest problem?

„To o niczym nie świadczy,

to nic nie znaczy”

ps. Następny wpis będzie ładny, kolorowy, z foteczkami i bardziej na temat 😉 no, i wcześniej niż za pół roku (mam nadzieję!).

wakacje wakacje – wymarzony czas

Tydzień przed wyjazdem

(środek rozmowy telefonicznej)

– Tyyyy, a nie chciałbyś pojechać w Dolomity coś się powspinać, ale w sumie to na wakacje? – pytam bez większych nadziei na pozytywną odpowiedź.

– A kiedy?

– Nooo, tak około 27-28. lipca, i tak co bym na 08. sierpnia zdążyła wrócić do roboty.

– Tak długo to nie mogę, ale do 05. sierpnia to raczej tak.

– TYYYYYY!!!!! JEDŹMY, JEDŹMY, JEDŹMY, JEDŹMY!!!…

– Potwierdzę Ci jutro.

– Bylebyś potwierdził!

 

Sześć dni przed wyjazdem

– Tato! Tato! Znalazłam chętnego na te Dolomity! Pojadę na wakacje! I będę się wspinać! i zobaczę słonce!

– No i widzisz! Jak to się ładnie wszystko poskładało.

 

Dzień przed wyjazdem

– Chyba jednak nie pojadę się wspinać… Wojtek coś się nie odzywa, a powinien, wyjazd za 12h… co za dupen bladen, najwyżej pojadę po ferratach pobiegać… Czekaj, czekaj! Wojtek dzwoni, zaraz się odezwę. – Rozłączam jeden telefon, odbieram drugi.

– I cooo? Błagam, powiedz, że jedziemy, że nic się nie zmieniło!

– No proszę Cię, szanuj mnie! O której jutro?

 

Wyjazd

Mijamy Wiedeń.

– Już uważam ten wyjazd za udany! – Rzuca Wojtek, a ja nie mogę się z nim nie zgodzić. Pogoda poprawia się z każdym kilometrem. Przekraczamy granicę z Włochami i naszym oczom ukazują się malownicze okolice Cortiny d’Ampezzo. Koło 21 docieramy na miejsce naszego noclegu. Przed nami rozpościerają się ściany Lagazuoi, Torre Falzarego, Col de Bos i gdzieś w chmurach Tofany. Ogarniamy szpej, wypijamy piwo i w dobrych nastrojach zasypiamy. Przed nami tydzień wakacji.

widok z naszego „kempu”, fot. OK

 

Dzień pierwszy

– Tu będziemy łoić??? fot. OK

Niespieszna pobudka, niespieszne podejście, kilka wyciągów łatwego i ładnego wspinania i pierwsza droga w kajecie. Oczywiście jaja odbyły się zaraz po skończeniu ostatniego wyciągu. Ponieważ tłumaczenie z italiańska robione przeze mnie kilka dni wcześniej było mało wierne („to się jakoś ogranie na miejscu”) to nie znaleźliśmy własciwej linii zjazdow. Zdecydowaliśmy sie na jechanie wzdłuż drogi, co miało ten plus, że wiedzieliśmy mniej więcej, gdzie są stanowiska. Minus taki, że droga nie była direttissimą 😉 Jeden zjazd pamiętam na długość ok 50m. Jechałam pierwsza. Wojtka nie widać. Co gorzej – nie słychać. Lina nie schodzi. Telefony oba u Wojtka w plecaku. Słowem: dupen bladen. Tylko nasze wspaniałe górskie doświadczenie pozwoliło wybrnąć z sytuacji i ogarnąć temat bez prusikowania i zostawiania lin w ścianie 😉 Za to pierwszy raz w życiu zjeżdżałam prawie tyle, co sie wspinałam do góry.

– Czekaj, czekaj, fotę Ci pstryknę, bo ładny widoczek! fot. OK

Dzień drugi

zachodnia ściana Lagazuoi, 15min podejścia, 1h zejścia, w ciul wspinania. Fot. OK

W nocy lało i to masywnie. Na wspinanie wybraliśmy się na zachodnia ścianę Lagazuoi około 11:00. Okolo 16:00 byliśmy już w schronisku na piwie. Stosunek podejść do wspinania w Dolomitach jest zdecydowanie poprawny. W przeciwieństwie do naszych polskich Tatr, gdzie łazenia dużo, a wspinania malo. W Italii jest na odwrót. Tego dnia zrobilismy około 300m drogę.

zasłużone piwko, fot. OK

Dzień trzeci

Lago Ghedina, fot. WR

Rest, sklep, wino, jezioro, piwo, oliwki i słońce.

Dzień czwarty

poranne mgły na podejściu pod Tofanę, fot. OK

fot. WR

Aspettando la vetta, Tofana di Rozes, VII, 2004r, „duże odległości między spitami”, „nie do końca wyczyszczony kluczowy wyciąg”. 10h wspinania, droga zrobiona sajtem, dobrze, że Wojtek miał psychę, bo mnie rura zmiękła wielokrotnie. Szkoda, że nie dopisali, że między spitami gówno można wsadzić, a obicie z serii: 7 spitów na 50m. I trudności na 50m. W trawersie. Na przykład.

jeszcze bardziej zasłużone piwo, fot. WR

A potem już była tylko równia pochyła w dół iii:

Kolejne dni

kontemplacje, fot. OK

Rest, wycof, wycof, wycof. Okazało się, że na Aspettando żeśmy się tak ugotowali, że ja oparzenia leczyłam jeszcze dwa tyg później. Odwodnienia, udarki i takie tam. Ale próbowaliśmy. Jednego dnia to nawet zrobiliśmy 4h łażenia, 8,5 wyciągu wspinania, byliśmy na dwóch drogach, na dwóch ścianach, ba! Nawet na dwóch osobnych górach. Owspinaliśmy się fest i oczywiście chuja z tego wyniknęło.

Epilog

 

Przemek Kosek – Alpiniści, dolomiści

Alpiniści,dolomiści
poszli wspinać się, aliści
słonko grzało,
sił nie stało.

Alpiniści, dolomiści,
chcieli schronić się wśród liści –
a tu ściema
cienia nie ma.

Alpiniści, dolomiści
niczym winogrona kiści
w cruxie wiszą,
cieżko dyszą.

Alpiniści, dolomiści
drogę przeszli jak artyści.
Teraz żywo
mkną na piwo.

cudy natury, fot. OK

dwa miesiące w zdjęciach

Chronologicznie rzecz ujmując:

Zenek! fot. OK

Najładniejszy dzień majówki – najzimniejszy dzien majówki, fot. OK

kursowe oblężenie Małej Grani, fot. OK

popołudnie zapoznawcze, fot. MontAna

najbardziej południowa z jur, fot. OK

– to może jeszcze tam się wespniemy? fot. MontAna

słoneczna Italia w Slovensku, fot. OK

jedna blondynka i siedmiu chłopa, czyli jurajskie szkolenia fot. OK

niechęć Pandy do wyjazdów na zachód, fot. OK

stażowo-kursowo, fot. OK

spacerowo-restowo, staw smreczyński, fot. Sadowa

spacerowo-restowy bieg na Halę, fot. Sadowa

spacerowo-restowy zbieg z Giewontu, fot. Sadowa

coś się kończy, coś się zaczyna… fot. OK

trudna miłość

Pamiętam doskonale swoje pierwsze wspinanie w Obłazie. Kotlet zaproponował mi fantastyczną drogę „Wrota Auschwitz” VIII-. Najtrudniejsze VIII- jakie w życiu zrobiłam. A zrobienie kosztowalo mnie dużo, bardzo dużo. Wiele dni, wiele pracy. Robiłam IX-owe drogi, a Wrót dalej nie. Nie znałam za dobrze jeszcze skali uiaa, ale wiedziałam, że „po mojemu” to VI.2+. Niby niewiele, a przygoda życia.

Przeprowadziłam się na Podhale w 2014r. Przez cały rok w Obłazie udało mi sie zrobić jedną drogę – rysowe w charakterze Dwie Twarze (IX). Wrota dalej nie szly.

W 2015r wyniki wspinaczkowe przyćmiło moje zakochanie i częste wypady w odległe wspinaczkowe rejony. W Obłazie pojawiłam sie może dwa, może trzy razy – za każdym razem otrzymując potężną dawkę chłosty. Mimo dużego zakresu trudności dróg – nie zrobiłam kompletnie nic.

W 2016r wróciłam do lokalnego wspinania. Z jaskini wyszłam na Ścianę i rozpoczęłam sezon obłaziański prowadzeniem „Bóg, honor i Okocim” VIII+ (swoją drogą – największa szemranka w rejonie). Powoli zaczynałam się oswajać z tutejszym rodzajem wspinania. Zrobiłam łącznie 6 dróg od VIII- do IX. Wrota poprowadziłam w końcu w maju. Po dwóch latach.

Tegoroczny sezon skalny zaczynam późno (względem zeszłego). Zima na Podhalu nie odpuszcza, slonca niewiele, temperatura nie wykracza poza +6st ostatnimi dniami. W końcu dziś udało się pojechać w skaly. Własnie do Obłazu, Strasznie chciałam wrócić z jakąś nową drogą do kajetu. Na chęciach się jednak skończyło. Było ciężko, dupa ciągnęła do gleby, chwyty się jakoś zmniejszyły, odległości pomiędzy wpinkami zwiększyły, partnera opieprzyłam wielokrotnie za nic. Do domu wrócilam z niczym. Pozornie.

Mój stosunek do Obłazu ulegał zmianie na przestrzeni tych ostatnich trzech lat. Od początkowej nienawiści, przez niezrozumienie, nielubienie, do tolerancji, sympatii, aż w końcu pełnej akceptacji i miłości. Jest to bardzo trudna miłość. Obłaz obnaża wszystkie Twoje słabe strony. Obłaz wymaga. W Obłazie nie da się oszukać. Jeśli nie potrafisz pracować całym ciałem, trzymać chwytów, które zawsze są w złe strony, haczyć pięt, palcy, kolan, nogawek i sznurówek – jestes w dupie. Z drugiej strony – tylko od Ciebie zależy, co z tym zrobisz. Większość osób rezygnuje. Bo dostać chlostę na Obłazie łatwo. Zrobić tu drogę – trudno. Być może właśnie to sprawiło, że wybrałam sobie tegoroczny cel sportowy właśnie w Obłazie. Bo lekko nie będzie. Bo jest to wymagające. Ale satysfakcja gwarantowana. Cyfy darmo tu nie chodzą.

Straszliwą chłostę żem zebrała. I dawno tak zadowolona nie wróciłam. To będzie trudny sezon.

Refleksje Obłazowe, fot. Julita Chudko, 2014r.

Europejski Puchar Świata

Znalazłam u siebie ostatnio taką notatkę napisanę w Durango (USA):

„Zawody. Emocjonalny rollercoaster. Izolacja. Start. Oczekiwanie na wyniki… Tak to standardowo wygląda. Na papierku. W programie imprezy. Ale życie to coś więcej niż zapisana kartka papieru. U ludzi to przede wszystkim emocje. Widziałam strach, widziałam obawy, widziałam nadzieję i moment, gdy ta nadzieja się ulatnia. Widziałam złość i smutek. Ale też radość i zadowolenie. Ktoś płakał, bo mu nie poszło, ktoś płakał, bo mu poszło. Jeśli nie chcesz zwariować – musisz pozbyć się jakichkolwiek oczekiwań. Nie znaczy, że masz w siebie nie wierzyć!  Masz wierzyć! I robić najlepiej to, po co tu przyjechaleś – wspinać się.”

Przed startem, MŚ Francja 2017

Ileż w tym prawdy. Europa była dla mnie własnie takim rollercoasterem. Dużo przeżyć, zaskoczeń, radości, niedowierzania, ale też niedosytu, rozczarowan, smutku. We wspinaczce lodowej piękne jest to, że wszyscy się lubimy. Że nie patrzymy na siebie „a niech się spierd…” tylko wzajemnie się dopingujemy. Czasem jest to bardzo trudne, bo z jednej strony człowiek chcialby mieć jak najlepszy wynik. Z drugiej – co to za wynik zrobiony na błędach innych. Wspinasz się najlepiej jak umiesz i patrzysz jaki rezultat to Ci dało,

W oczekiwaniu na wyniki, fot. Patho Pix

Do Szwajcarii pojechałam chora. Eliminacje jakoś „przegiełgalam”. Dużo nas było w porównaniu do poprzednich startów. Żeby wejść do półfinalów trzeba bylo wspiąć się lepiej niż połowa dziewczyn. A poziom „średni” w tym roku jest bardzo wyrównany. Pamiętam jak dziś: droga eliminacyjna – dziury na startowym filarze znacznie gorsze niz mi się wydawało. Od lat takie same, a mimo to zapominam. Kamienne chwyty dziwne. Ostrożnie przemieszczam się do góry. W połowie drogi kończy mi się czas. Zjeżdżam na dół i pytam Nastji jak to wygląda. Mówi, że słabo, że jeszcze z dwa chwyty by się przydały najpewniej do półfinalów. Ku mojemu zaskoczeniu okazuje się, że wynik nie jest taki najgorszy. Wchodze do półfinałów z ostatniego – 18. miejsca. Wieczorem jeszcze finał czasówek. Po pierwszym biegu mam tak poobijane piszczele, że rezygnuję i wracam do domu się leczyć i odpoczywać. Start od rana, a ja będę pierwsza.

Wychodzimy ze strefy oglądać drogę. Chwyty dziwne, nawet bardzo. Na niektorych zaznaczono zieloną farbą „część pracującą”, z innymi mamy duży problem. Czas 7:30min. Postanawiam skupić się na dwóch rzeczach: mocno wbijać nogi, bo za słaba jestem na jakieś fikuśne wyjazdy czy 4/9 oraz na dojściu do drewnianej belki. Nigdy mnie tam nie było. Poza tym doświadczenie podpowiada mi, że drewno potrafi zatrzymać wiele zawodniczek, a dla mnie jest elementem prawie naturalnym (dawno dawno temu w Łodzi tak żeśmy pod lodospady trenowali).

Półfinal w Saas Fee, fot. Patho Pix

Startuję: powoli, spokojnie, lód, pierwszy, drugi, trzeci chwyt. O czwartym nic nie wiem. Probuję podchwyt – nie idzie. Próbuję nachwyt – nie idzie. Decyduję się na nachwyt. Dokladam drugą dziabę, zaczynam składać się do następnego ruchu… i ogarnia mnie przerażenie. Jakimś niepojętym cudem trzymam dwoma dziabami wypolerowanej, płaskie powierzchni granitowego chwytu. Natychmiastowa korekta planow w podchwyt. Dalej już po prostu idę. Słysze doping mojej rosyjsko-ukraińskiej ekipy. Poganiają mnie. Jak zwykle. Jednak nie mam siły przyspieszyć. Wykonuję kolejne ruchy, pilnuję nóg. Chwyty. Lód. Drewno. Plan osiągnięty.

„wytrzyma czy nie?” – drewniane obawy 😉 fot. Patho Pix

W połowie belki kończy mi się czas. Łatwa droga, tylko ja słaba. Ledwo stoje. Powinnam być na antybiotyku, ale ratuję się witaminami, fervexami i innymi dozwolonymi lekami. Pasza, jak to Pasza. Opierdala mnie za tempo. Po czym przytula i dodaje „dobrze było”. Zaczynam obserować kolejne starty. Jungmin (KOR) – spada na lodowym kubiku, Anna (GBR) na dojściu do niego, Amira (SUI) ześlizguje się z chwytu, Olga (ROS) na wejściu w drewnianą belkę…. – po kolejnych ośmiu zawodniczkach nadal jestem pierwsza. Teoretycznie jeszcze dwie i final – praktycznie zostały same mocne dziewczyny. Nie jestem w stanie oglądać dalszych startów. Marion (FRA) osiąga ten sam wynik, co ja. Spadam na drugie miejsce. W najgorszym razie będę 11. Sina (SUI) spada mniej więcej tam, gdzie jej koleżanka Amira. 10. miejsce. Teoretycznie mam pewność, że takie zostanie. Praktycznie – historia zna przypadku, gdy i mistrzowie popełniali błędy. I wlaśnie to przytrafia się Maszy Edler, która wypada z drewnianej belki „podarowywując” mi jedno miejsce. Final przegrywam o słaby wynik z eliminacji.

Film z mojego przejścia można obejrzeć tutaj

Późniejsze starty już nie dostarczyły mi tyle emocji.

eliminacje Rabenstein, fot. Patho Pix

No, może MŚ, gdy do pewnego momentu obserwując w internecie wyniki wydawało mi się, że do półfinału wejdę. Praktycznie zabrakło dotknięcia jednego chwytu. Znowu czas. Z drugiej strony, gdyby nie moi przyjaciele to ominęłabym malo widczony ekspres na starcie (przypadki Ineke i Anny) i zajęła ostatnie miejsce. Do końca zapamiętam Valka i jego „DUMAJ!!!!!!”. O czym można dumać na lodospadzie? Tam trzeba zapierd…ać. Rzut oka pod nogi – EKSPRES! Jest taki przepis na zawodach, że nie można się zejść żeby zrobić wpinke. Miałam szczęście, zatrzymałam się, gdy ekspres miałam przy kostkach. Sięgnęłam. Ale i tak wszystko zajęło mi zbyt dużo czasu.

eliminacje MŚ Francja, fot. Patho Pix

Do Polski wracałam dwie doby. Z Mistrzostw Swiata przyjechałam prosto pod kroplówkę. Osłabiona, bardzo mocno zatruta, zmęczona. Od tego czasu minęły prawie trzy tygodnie. Dalej nie mogę patrzeć na dziaby. Czasem próbuję oglądać filmy z zawodów, ale szybko orientuję się, że to za wcześnie. Poza tym tęsknota robi swoje – rzuciłam się z pasja na wspinanie letnie. Wreszcie na spokojnie, bez planów czy rozpisek treningowych. Bez poczucia obowiązku. Temat zimowego wspinania i tegorocznych zawodów zamykam. Następny wpis będzie już wiosenny 🙂

rest, fot. Patho Pix

PS. Z ciekawostek przyrodniczych – tak wyglądała droga eliminacyjna oczami zawodniczki 😉 (już podczas obserwacji nie zauważylam podwójnej wpinki na lodzie i wpisałam „5 na lodzie” zamiast „6”…)

Azjatycki Puchar Świata

Prolog

Słowem wyjaśnienia – ponieważ Pekin był nowym przystankiem na mapie lodowego pucharowego wszechświata – postanowiłam sporządzać na bieżąco notatki z tego okresu, aby później je na spokojnie przeanalizować. Tak się rozpędziłam, że notatek starczyło i na Koreę 😉 W związku z czym postanowiłam (w ograniczonym stopniu) podzielić się z czytelnikami myślami, które towarzyszą zawodnikowi w różnych momentach w życiu zawodniczym. Historia zaczyna się jednakże w środku, czyli drugiego dnia w Pekinie (już po startach), gdyż dzień pierwszy gdzieś się zgubił. Przechodząc do meritum: Pekin wszystkich fascynował. I wzbudzał strach. Przede wszystkim z powodu chwytów. Kilka dni przed zawodami główny routesetter wrzucił następującą fotkę:

z pytaniem: „ok, a co dalej?”. Już na miejscu okazało się, że 90% zacepów (ros.) to ów granitowe kostki (pozostałe 10% to rosyjskie intelekty), które zmyślni routesetterzy przy pomocy kątówek przerobili na chwyty nadające się do użycia:

Dzięki temu w moim notatniczku opisy dróg eliminacyjnych wyglądały następująco:

2prawa, 3, 4lewa, intel. prawy, intel. lewy, 2, 5podchwyt?, 4, 5lewa?, 4, 2, intel. lewy, intel lewy, intel lewy, klamka….

Nawet jakieś rezultaty z tych Chin były. Ale. Tyle slowem wstępu. Oddajmy głos tamtemu Borysowi, który przeżywał na miejscu radości i dramaty mniejsze lub większe 😉 Borys też człowiek.

Pekin, dzień 2

Pamiętam zawody, na których obroniłam się psychą. Pierwszy start w Saas Fee. Wielu rzeczy nie wiedziałam, większością się nie przejmowałam, nie miałam żadnych oczekiwań. Znajomi obserwowali starty z ciekawością życząc dużo dobrego i trzymając kciuki. Minęły trzy lata. Zmieniło się nastawienie moje i znajomych. Przestałam hołdować zasadzie „miej wyj… a będzie ci dane”. Za to zaczęłam się stresować i przejmować. Zaczęłam mieć oczekiwania. Dziś obroniłam swoj start umiejętnościami. Najlepszy wynik dotychczas w zawodach pucharu*, a uznaję start za jeden z gorszych. Bo się bałam. Bo napieprzało mnie milion myśli na minutę. Bo pierwszy raz w życiu przejmowałam się możliwością odpadnięcia i dalekim lotem. Bo nie palę, bo mi dupa tyje, odkąd niepalę. Bo żarcie niedobre. Bo słabo sie przygotowałam do sezonu. Bo oczy. Bo zdrowie. Bobobo. Nawet teraz nie jestem w stanie się po prostu zrelaksować. Może jutro będzie lepiej.

 

Pekin, dzień 3

Ceremonia otwarcia i czasówki. Wszystko oddalone o ponad godzinę jazdy autobusem od hotelu i ściany do prowadzenia. Beznadziejna organizacja kalendarza zawodów. Spędziłam tam chgw ile. Od 9 do 16? Przynajmniej wywalczyłam sobie finał i ósme miejsce. Szkoda, że bieganie nie przekłada sie na wspinanie. 10. miejsce po półfinałach. Zjechałam z chwytu. Jeden ciul. Ni cholery nie rozumiem, co się stało z Angeliką, która ledwo w finały weszła, z ósmego miejsca. Dalej napieprza milion myśli.

Pekin, dzień 4

Takie migawki. Oglądam finał. Klik. Chodzimy z kumplem po jeziorze. Klik. Chiński supermarket. Klik. Obiad z ruskimi. Klik. Mariacha mówi, że bardzo we mnie wierzyła, żebym weszła do finałów i, że dobrze się wspinałam. Klik. Patrzę na ludzi i przyjacioł wokół. Brak podziałów jest czymś pięknym. Klik klik klik.

Pekin, dzień 5

Odreagowywanie stresów zawodniczych i podróż do centrum Pekinu. Przygoda życia: 2h w taksowce. Dogadanie się z Kitajcami** – kolejne godziny. Pora relaksu.

Pekin, dzień 6

Śniadanie z serii: coś z niczego. Owsianka ukraińska (instant), banan i mango kupione wczoraj i dżem „ukradziony” ze śniadania na zawodach jeszcze, W planach dzien zwiedzania: zakazane miasto, zoo i pandy. // Zakazane miasto wielkie. Kitajce nie znają języków. Makadamia w łupinkach i kserowanie paszportu żeby wymienić pieniądze. Wniosek do wniosku do wniosku do podania o wymianę 20dolarów. Historia roku. Zoo okropne.

Pekin, dzień 7 – wyjazd do Seulu

Wczoraj na wieczór jeszcze masaże. Dziś proste pakowanie i o 12 wyjazd na lotnisko. Samolot dopiero o 19. Dzień na oddychanie (choć w Pekinie to śmiesznie brzmi). Tęskno. // Nie mogłabym mieszkać w takim mieście. Z dala jest piękne, w środku jednak straszne. Wszystko zabrudzone, wszędzie tłum ludzi i samochodów. Samochody zawsze stoją. Niezależnie od ilości pasów na drodze i pory dnia. Zwiedzanie świata, poza walorami edukacyjnymi, ma jeszcze jedną dużą zaletę – daje perspektywę właściwą do oceny własnego miejsca we wszechświecie.

Korea, dzień 1

Ceremonia otwarcia z roku na rok nabiera rozmachu. Pokazy rewelacyjne, choć glodówka całodniowa. Startowe listy już przygotowane. 24 na trudność, 1 na czas. Trochę posiedzę w izolacji jutro. Taki żywot. Za rok pokazowka w Korei. Za 5 lat olimpiada? Taki plan. // Wieczorny obrazek: W pokoju na środku leży Kolya. Po jego lewej stronie Masza, po prawej ja, za nim Mariacha i Olya. Przed nami komputer, a na komputerze Przyjaciele. Reasumując: Polka w towarzystwie ruskich, ogląda w Korei Płd amerykański serial po rosyjsku. отлично

Korea, dzień 2

Życie zrobiło się wybitnie ciężkie. Zimno. Drogi po chu… trudne. Miejsce 23 i w sumie mogę sie cieszyć. Masza nie weszła nawet do półfinałów. Tak jak Serioża. W półfinałach Angelika pomyliła się myśląc, że „time out” bylo informacją do niej skierowaną i odpuściła z chwytow. Strasznie wkurwiona była. Koreaniec, ktory nie wszedl do półfinałów siedzi pijany. Ledwo siedzi. Wszyscy odczuwają zmęczenie. // Angelika fartownie w finale. Przepiękny sms od kumpla. Miliard myśli. Przede wszystkim myśli o tym, że tak już miało nie być. Że nie mogę spadać z powodu nie robienia ruchu.

Korea, dzień 3 i 4

Wczorajsze czasówki były śmieszne, zwłaszcza męski bieg o złoty medal***. Ja wybiegałam 10 miejsce. A potem kolejne 10h siedziałam na zimnie. Boję się, że sie rozchoruję od tego. No ale. Co ja teraz mogę. Poza tym tegoroczne puchary mnie zaskoczyły. Wygląda trochę tak jakby starzy mistrzowie byli trochę zmęczeni i nie byli w stanie utrzymać równej formy. Nie wiem, taka myśl mi się kołacze. Dziś wracam, a dokładniej rozpoczynam proces wracania. Zakoncze go jutro ok 20:00. Pojutrze o 22:00 muszę być w Mediolanie i ni cholery nie wiem jak to ogarnąć.

Podróż powrotna z Azji

Zdrowie padlo, padłam i ja. Ale głupi to ma jednak szczęście. Z nieznanych mi przyczyn wylądowałam w buisness klasie. Jest wygodniej, można się położyć, karmią lepiej, jest ciszpa i spokój. Szkoda, że nie mogę wykorzystać wszystkich plusow jak szampan, dobre wino etc. Zakaz alkoholu. Mama z Zygmuntem odbiorą mnie z lotniska. Tyle ludzi mi pomaga, tyle ludzi dokłada swoje 5gr do moich wyjazdow i startów. Niesamowite. // Najczęśniej zadawanym mi ostatnio pytaniem jest: „kiedy wracasz?” Trochę mnie kluje w sercu, gdy zmuszam się do odpowiedzi „za jakieś trzy tyg”. Ale. Taki lajf. Wakacje będą w lutym.

 

*Co prawda raz w życiu udało mi sie być 10 w zawodach PŚ w Bozeman 2015, ale brak najlepszych zawodniczek i ogólnie niewielka ilość zawodników sprawiła, że nie oceniam tego wyniku jakoś bardzo wysoko.

**Chińczycy (ros.)

***W pierwszym biegu o złoto (niestety w sieci brak relacji, jest tylko drugi bieg po zmianie tras u zawodników) Wowie utknęła fifa w lodzie (mniej więcej na 6-7m). W ułamku sekundy podjął decyzję o pozostawieniu fify i do topu dobiegl z jedną. Pierwsze miejsce przegral o 0.66s (suma czasów z obu dróg u panów wynosiła 13.30 dla Paszy i 13.99 dla Wowy). Dla nas i tak wygrany był Wowa. Prawdopodobnie gdyby biegl z dwoma fifami to te 0.66s by jakoś ogarnąl 😉

old year, new year

Dawno nie pisałam. Więcej: to będzie bardzo krótki wpis. Mam w głowie wiele rzeczy, które chciałabym przelać na kartki tego bloga, jednakże za chwilę wychodzę do znajomych żegnać mijający 2016r.

Czekając aż wyschnie lakier na paznokciach postanowiłam na szybkości czytelnikom tego bloga życzyć wszystkiego najlepszego na nadchodzący 2017r. Niby to tylko symbolika, ale kim byśmy byli bez symboli 😉

W każdym razie – oby 2017 przyniósł Wam więcej powodów do radości niż smutku, spełnienia marzeń (choć nie wszystkich, musi starczyć na kolejne lata ;-), a przede wszystkim zdrowia, zdrowia i jeszcze raz zdrowia, bo jak się na własnej skórze przekonałam – bez tego słabo.

Podsumowanie mijającego roku za moment pojawi się na blogu.

Hasłem na 2017r pozostaje (niezmiennie):

Jak kochać – to księcia, jak kraść – to miliony.

A jak spadać – to z wysokiego konia.

🙂

Na haju

Byliśmy jak narkomani, którzy właśnie wciągnęli dobra działkę. Oczy rozszerzone, gębą się nie zamyka, humory wyśmienite.
– Ty, ale widziałaś na jakim luzie??? Ja pierdole,Borys, nie spodziewałem się, że wciagne najtrudniejszy ruch z Arymana na początek sezonu!
– No widziałam, widziałam. Ja też nie sądziłam, że porobie wszystkie ruchy na Małym Therionie na dzień dobry i to na takim luzie!
– A ten Twój patent z wejsciem w podchwyt? No kurde! Patrzyłem jak robisz i myślę – coś może na bloku przytrzymałem, ale patrzę za chwilę, cofasz się żeby jeszcze raz zrobić to wydałem Ci specjalnie trochę luzu i widzę – na spokojnie!
– Ja też się zdziwiłam! Wiesz, dla mnie to był najtrudniejszy ruch do tej pory, a teraz jakoś tak… siadło!
– Chyba pierwszy raz sie czegoś od Borysa nauczyłem. No nie wpadlbym żeby na skrócie sięgać. Wiesz – jakieś skrobanie, jakieś podhaczki… i nic nie gra.
– ja tylko raz spróbowalam tam normalnie sięgnąć, widziałeś, i od razu mi ten skrot przyszedł do głowy. Ale jaka lekkość w tym dociągnięciu!

Wracaliśmy do auta. Marcin opowiadał różne historyjki, ja się zasmiewalam.  I w głębi duszy przepełniala mnie euforia. Na wspinanie szłam jak na ścięcie. Z pylica od kurzu rawianskiego, zmęczona przekrecaniem chwytów na panelu, nieszczęśliwa z powodu braku telefonu i kontaktu z kimś, na kim mi zależy.
A wracalam jak feniks odrodzony z popiołów.

Byliśmy jak narkomani: nacpani endorfinami, serotonina i dopamina. Snujacy wizję, wspominając historyjki, cieszący się z tego, co tu i teraz. Zaskoczeni tym, ze tak mozna. Dla mnie minął rok, dla Marcina półtora. A cieszyliśmy się jak dzieci.
Coś pękło, strach zniknął, niepewność zmieniła się w swego rodzaju ekstazę.

Oboje odkryliśmy coś na nowo. Ale nowe było inne. Nowe było lepsze. Nowe dostarczalo więcej satysfakcji. Nowe dostarczalo więcej motywacji.
Balam się, że te czasy nie wrócą. Teraz, będąc na haju, nie potrafię myśleć o niczym innym.
Wróciło. Lepsze. Weselsze.
Jakby ktoś jednym ruchem włączył jakiś przycisk: klik! I zaskoczyło. Nawet nie, raczej wybuchło. A wybuch dostarczył takiej energii, o której nawet nie myslelismy.

Byliśmy jak narkomani: na pełnym haju.
Dobrze znowu to poczuć.

Sierpień pod znakiem pracy, ale…

Dawno nie pisałam. Powodów było wiele – przede wszystkim długa nieobecność w okresie wakacyjnym wynikająca z pracy. Cudownej pracy, która dała mi wiele satysfakcji, ale po kolei.

Końcówka lipca
Zupełnie niespodziewanie udało mi sie wyrwać z deszczowego Zakopanego i w zaskakującym skladzie pojechać do Hollentalu. Wszystko odbylo się na wariackich papierach: w niedzielę nocowali u mnie Flower z Lukasem, których przekonałam, że Austria jest lepszym wyborem niż picie piwa na taborze i obserwacje deszczu. W poniedziałek rano dołączył do nas jeszcze Przemek i udaliśmy się moim zgrabnym autkiem do Piekielnej Doliny. Trzy dni wspinalam się z Przemkiem po jakiś sportowych drogach. Nic nadzwyczajnego – kilka dróg do 8 flashem. Za to dużo śmiechu i rozmów. Wróciłam do Zako po trzech dniach, chwilę odetchnelam i rozpoczęłam maraton roboczy.

Hell-Dolomiti-Hell
Pierwszy wyjazd i trzyosobowa grupa: Ania, Kasia i Wojtek.
image

Ania jechała z Trójmiasta i właściwie najdłuższa część podróży dla niej to przedostanie się z północy na południe Polski. Z Kasią i Wojtkiem spotkaliśmy sie na miejscu. Szkolenie i standardowy zestaw ferratowy w okolicy. Pogoda dopisywała, Kasia z Wojtkiem tworzyli niesamowita parę wprowadzając bardzo wesołą atmosferę – generalnie wyjazd byl bardzo udany. Po tym pierwszym obozie odetchnelam cztery dni w domu i pojechałam w Dolomity.
image

Tam, z Bartkiem, przebiegliśmy (dosłownie) kilka ferrat w tym przepiękna Lipelle na Tofanie di Rozes. Przed południowe wysiłki, popołudniowe pływanie w odkrytym baseie i wieczorne dyskusje przy winie sprawiły, że z dużym uśmiechem wspominam ten okres mimo tego iż była to praca. Myślę, że szczęśliwym jest człowiek, który lubi to, co robi i robi to, co lubi. Ja jestem szczęśliwa.
image

Pogoda pod koniec wyjazdu niestety pokrzyżowała trochę nasze plany i uciekając przed niską temperaturą i śniegiem zaznaczyliśmy Hollental i w klimacie a la Wietnam zrobiliśmy najpiękniejsza ferrate w okolicy: Haidstieg. Ostatni tydzień sierpnia to kolejny wyjazd do Austrii. Tym razem w towarzystwie dwóch dżentelmenów: Grzeska i Krzyska.
image

Z tygodnia tego zapamiętam przede wszystkim dużo śmiechu i rozmów (zwłaszcza ost wieczoru). I milion pytań że strony Grzeska i fantastyczny wschodni akcent Krzyska 😉 te trzy wyjazdy sprawiły, że po raz kolejny doceniam pracę z ludźmi.
image

Poza przekazana wiedza z mojej strony – bardzo dużo dały mi rozmowy ze wszystkimi wyżej wymienionymi. A rozmowy były różne: o dupie maryny, o ludziach, o pracach, o życiu za granicą, o budownictwie, a nawet światopoglądowe i religijne. Moi Drodzy – praca z Wami to była czysta przyjemnosc i mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy 🙂 (najpewniej na piwie w Zakopanem :D).
image

Wakacje
Jednak sierpień to nie tylko robota. W międzyczasie udało się wyjechać na kilka dni na Frankenjure. O jakości wyjazdu niech świadczy uśmiech piszacej te słowa, opalenizna (z której nic już nie zostało), ilość wypitego piwa oraz zrobienie 21 dróg (6 dni wspinania) do 9- w 2pr RP, 8+ flashem i 8 OS. To taki mój personal best 😉 Aczkolwiek! Może w ramach najlepszego osiągnięcia powinnam opowiedzieć historyjkę o tym, jak sie Borys zechciał zajeb… na amen próbując swoich sił sajtem na dość skąpo obitym 8+… Plan się nie powiódł, Kosek przeżył, ale co on przeżył! Był krzyki, była walka, był płacz i zgrzytanie zębami, dygotym… słowem: pół godziny zabawy, a ile emocji! 😉 Na samo wspomnienie brzuch z nerwów zaczyna mnie pobolewac. Pewnie, gdyby nie dzielny Asekurant do dziś leczylabym skasowaną psyche.

Minął sierpień, minął wrzesień…
…znów październik i ta jesień. Wakacje się skonczyly, sezon treningowo-przygotowawczy się zaczął. Były po drodze jeszcze jakieś imprezy, z których wspomnienia nie nadają się do publikacji, było półtorej tygodnia wegetacji na ślepo i leczenia poparzonych rogowek, były piękne wspinaczkowe dni i wieczory w okolicznych skałach.
image

A teraz jest deszcz. Szaro, buro i ponuro. W górach sypie, od jutra ma sypac na dole. Aż się nie chce wierzyć, że dwa dni temu człowiek biegal w krótkich gaciach, bez koszulki i narzekał, że jest za ciepło.

Depresja postsukcesowa

Deszcz uspokajał. Przez południe Polski przewijał się front niosący ochłodzenie i duże ilości wody z nieba. Paradoksalnie wreszcie odzyskalam spokój. Zajęło to 17 dni.
***
Kiedy Darek przyjechał do Polski okazało się, że Marcin nie może urwać się z roboty, więc chodziliśmy we dwójkę. Piątek, niedziela, środa, piątek, niedziela. Niedziele były w pełnym, trojkowym skladzie. Pierwsze dni chodzilismy z entuzjazmem, bo przebywanie w górach i szychty Ministranckie sprawiały nam wiele radości. W pierwszych dniach nie wierzylam w sukces. Była drugą połowa czerwca, kluczowy wyciąg byl mokry, pierwszy wyciąg okazał się wspinaczkowy – jakoś się nie składało. Zaczęłam wierzyć w środę. W piątek zrobiliśmy krótka szychte: Darek na rysie, ja przypomniałam sobie drugi wyciag. Wszystko postawilismy na niedzielę.
Ten ostatni dzień, pełen napiecia, mimo pewnych niedociągnięć okazał się tym właściwym dniem. Następnego dnia Darek wrocil do Hiszpanii, Marcin został w Moku na szkoleniu, a ja zajęłam się na dole ogarnianiem rzeczywistości.
5 dni chodzenia prawie co drugi dzień w góry. 55km, wspinanie, malpowanie. We wtorek jeszcze pociagnelam na odlotach trudna drogę w Obłazie. A potem nastąpił kryzys.

Zaczelo się niewinnie: czwartkowy wyjazd do Wrzosy. Trochę humor nie dopisywał, trochę powarkiwalam. Spadłam z VI.2, nie umiałam przytrzymać chwytów na szemranym VI.5, wkurwialo mnie błoto pod skałami, kleszcze, komary i ukrop. Z całego dnia przywiolam Rootsmanuve – VI.3 zrobione w drugiej próbie. Dzien później byłam na Jarku. Wpierdol zakończony tym, że nie byłam w stanie wykonać ruchów na drodze 3+, która zrobiłam dwa lata wcześniej. W weekend ucieklam do Krakowa porozmawiac z tatą i trochę odpocząć. W sieci zaczęły się dosrywajki co do mojego udzialu w prowadzeniu Opętania. Wszystko zaczęło się komplikować.

W poniedziałek pojechałam na Oblaz. Z całego dnia pamiętam tyle, że opierdolilam mojego partnera za niewydanie dostatecznej ilości liny przy wpince. Niby racja po mojej stronie, ale reakcja niewspółmierna. Powoli wszystko zaczynalo mnie boleć. Następnego dnia znowu chłosta na Jarku. Rozum podpowiadal, że potrzeba mi kilka dni restu, ale jak w jakimś amoku nie byłam w stanie zrezygnować ze wspinania.

07.07 mijało dziesięciolecie mojego wspinania. Pojechałam na Brzuchacka. Rozgrzewka i patentowanie Bitej Danki. Nie byłam w stanie chwytów przytrzymać, znowu warczalam na partnera. Na pocieszenie VI.3 sajtem. W piątek kolejny wpierdol na Jarku. Z braku sił się popłakałam w połowie drogi. W sobotę miałam iść z Marcinem na Ministranta. Wieczorem modliłam się o deszcz. Padało. Poszliśmy w niedzielę. Ledwo doszłam i jeszcze opierdolilam Marcina za jakas pierdole. Drugi raz w życiu na niego warczalam.
***
Ostatnie dwa dni głównie przespalam. Po około 16h na dobe. Pozostały czas spędziłam na jedzeniu i czytaniu. Dopiero teraz dotarło do mnie, jak bardzo zmęczyło mnie Opętanie. W kategorii chodzenia, pracy nad drogą, prowadzenia i tego, co działo się później w sieci.
***
Deszcz za oknem mnie uspokajał, mimo że krzyzowal moje plany wspinaczkowe na najbliższe dwa dni.
Dobrze, że pada.