Wróciłam z Pucharu do Łodzi do domu rodzinnego i przeżyłam kryzys. W jednej chwili uświadomiłam sobie, że zabawa się skończyła, życie toczy się dalej, a ja stoję w miejscu. I kompletnie nie wiem, co robić.
Siedziałam na krześle i myślałam jak ogarnać strzępki, ktore mi zostały tak, aby powstał z tego zadowolony Borys.
Byłam bezrobotną, bezdomną eks-studentką i pseudo-sportowcem.
Eks, gdyż AWF postanowił mnie wyrzucić w polowie PŚ z powodu nieobecnosci na zajęciach.
Pseudo, bo kilka przejsc, czy polfinalow nie czyni ze mnie sportowca. Przy mojej wielorybiej wadze i nie-regularności trenowania wręcz powinnam się cieszyć z osiągnietych wyników.
Ale.
Życie ma to do siebie, że się zmienia. I to zawsze. A na naszą korzyść wtedy, gdy nad sobą zaczynamy pracować.
Od Pucharu minął miesiąc. Piszę te słowa jak robotny, domny sportowiec, który być może w październiku zostanie studentem.
I przede wszystkim – jestem szczęśliwa.
Właściwie mogłabym powiedziec, że chcieć to móc i byłaby to prawda. Ale niepełna. Bo dopełnieniem są ludzie.
I dzięki tym właśnie ludziom siedzę teraz „u siebie” w Zako, trenuję dwa razy dziennie (3-4h na nartach, drugie tyle na panelu), pracuję (dodatkowe 5h wysilku, za który mi płacą) i wpieprzam niskokaloryczne potrawy. Pięć razy dziennie. I 2l płynów. Liczę na to, że kiedyś ten reżim przyniesie efekty. Na razie chodzę permanentnie głodna, zmęczona, zasypiam przed 22 i nie mam na nic czasu. Poza ludźmi, dzięki którym znalazłam się w tym miejscu. Dziękuję.
Ps. Następny wpis będzie mniej prywatno-życiowy, a bardziej wspinaczkowy, obiecuję! 😉