Europejski Puchar Świata

Znalazłam u siebie ostatnio taką notatkę napisanę w Durango (USA):

„Zawody. Emocjonalny rollercoaster. Izolacja. Start. Oczekiwanie na wyniki… Tak to standardowo wygląda. Na papierku. W programie imprezy. Ale życie to coś więcej niż zapisana kartka papieru. U ludzi to przede wszystkim emocje. Widziałam strach, widziałam obawy, widziałam nadzieję i moment, gdy ta nadzieja się ulatnia. Widziałam złość i smutek. Ale też radość i zadowolenie. Ktoś płakał, bo mu nie poszło, ktoś płakał, bo mu poszło. Jeśli nie chcesz zwariować – musisz pozbyć się jakichkolwiek oczekiwań. Nie znaczy, że masz w siebie nie wierzyć!  Masz wierzyć! I robić najlepiej to, po co tu przyjechaleś – wspinać się.”

Przed startem, MŚ Francja 2017

Ileż w tym prawdy. Europa była dla mnie własnie takim rollercoasterem. Dużo przeżyć, zaskoczeń, radości, niedowierzania, ale też niedosytu, rozczarowan, smutku. We wspinaczce lodowej piękne jest to, że wszyscy się lubimy. Że nie patrzymy na siebie „a niech się spierd…” tylko wzajemnie się dopingujemy. Czasem jest to bardzo trudne, bo z jednej strony człowiek chcialby mieć jak najlepszy wynik. Z drugiej – co to za wynik zrobiony na błędach innych. Wspinasz się najlepiej jak umiesz i patrzysz jaki rezultat to Ci dało,

W oczekiwaniu na wyniki, fot. Patho Pix

Do Szwajcarii pojechałam chora. Eliminacje jakoś „przegiełgalam”. Dużo nas było w porównaniu do poprzednich startów. Żeby wejść do półfinalów trzeba bylo wspiąć się lepiej niż połowa dziewczyn. A poziom „średni” w tym roku jest bardzo wyrównany. Pamiętam jak dziś: droga eliminacyjna – dziury na startowym filarze znacznie gorsze niz mi się wydawało. Od lat takie same, a mimo to zapominam. Kamienne chwyty dziwne. Ostrożnie przemieszczam się do góry. W połowie drogi kończy mi się czas. Zjeżdżam na dół i pytam Nastji jak to wygląda. Mówi, że słabo, że jeszcze z dwa chwyty by się przydały najpewniej do półfinalów. Ku mojemu zaskoczeniu okazuje się, że wynik nie jest taki najgorszy. Wchodze do półfinałów z ostatniego – 18. miejsca. Wieczorem jeszcze finał czasówek. Po pierwszym biegu mam tak poobijane piszczele, że rezygnuję i wracam do domu się leczyć i odpoczywać. Start od rana, a ja będę pierwsza.

Wychodzimy ze strefy oglądać drogę. Chwyty dziwne, nawet bardzo. Na niektorych zaznaczono zieloną farbą „część pracującą”, z innymi mamy duży problem. Czas 7:30min. Postanawiam skupić się na dwóch rzeczach: mocno wbijać nogi, bo za słaba jestem na jakieś fikuśne wyjazdy czy 4/9 oraz na dojściu do drewnianej belki. Nigdy mnie tam nie było. Poza tym doświadczenie podpowiada mi, że drewno potrafi zatrzymać wiele zawodniczek, a dla mnie jest elementem prawie naturalnym (dawno dawno temu w Łodzi tak żeśmy pod lodospady trenowali).

Półfinal w Saas Fee, fot. Patho Pix

Startuję: powoli, spokojnie, lód, pierwszy, drugi, trzeci chwyt. O czwartym nic nie wiem. Probuję podchwyt – nie idzie. Próbuję nachwyt – nie idzie. Decyduję się na nachwyt. Dokladam drugą dziabę, zaczynam składać się do następnego ruchu… i ogarnia mnie przerażenie. Jakimś niepojętym cudem trzymam dwoma dziabami wypolerowanej, płaskie powierzchni granitowego chwytu. Natychmiastowa korekta planow w podchwyt. Dalej już po prostu idę. Słysze doping mojej rosyjsko-ukraińskiej ekipy. Poganiają mnie. Jak zwykle. Jednak nie mam siły przyspieszyć. Wykonuję kolejne ruchy, pilnuję nóg. Chwyty. Lód. Drewno. Plan osiągnięty.

„wytrzyma czy nie?” – drewniane obawy 😉 fot. Patho Pix

W połowie belki kończy mi się czas. Łatwa droga, tylko ja słaba. Ledwo stoje. Powinnam być na antybiotyku, ale ratuję się witaminami, fervexami i innymi dozwolonymi lekami. Pasza, jak to Pasza. Opierdala mnie za tempo. Po czym przytula i dodaje „dobrze było”. Zaczynam obserować kolejne starty. Jungmin (KOR) – spada na lodowym kubiku, Anna (GBR) na dojściu do niego, Amira (SUI) ześlizguje się z chwytu, Olga (ROS) na wejściu w drewnianą belkę…. – po kolejnych ośmiu zawodniczkach nadal jestem pierwsza. Teoretycznie jeszcze dwie i final – praktycznie zostały same mocne dziewczyny. Nie jestem w stanie oglądać dalszych startów. Marion (FRA) osiąga ten sam wynik, co ja. Spadam na drugie miejsce. W najgorszym razie będę 11. Sina (SUI) spada mniej więcej tam, gdzie jej koleżanka Amira. 10. miejsce. Teoretycznie mam pewność, że takie zostanie. Praktycznie – historia zna przypadku, gdy i mistrzowie popełniali błędy. I wlaśnie to przytrafia się Maszy Edler, która wypada z drewnianej belki „podarowywując” mi jedno miejsce. Final przegrywam o słaby wynik z eliminacji.

Film z mojego przejścia można obejrzeć tutaj

Późniejsze starty już nie dostarczyły mi tyle emocji.

eliminacje Rabenstein, fot. Patho Pix

No, może MŚ, gdy do pewnego momentu obserwując w internecie wyniki wydawało mi się, że do półfinału wejdę. Praktycznie zabrakło dotknięcia jednego chwytu. Znowu czas. Z drugiej strony, gdyby nie moi przyjaciele to ominęłabym malo widczony ekspres na starcie (przypadki Ineke i Anny) i zajęła ostatnie miejsce. Do końca zapamiętam Valka i jego „DUMAJ!!!!!!”. O czym można dumać na lodospadzie? Tam trzeba zapierd…ać. Rzut oka pod nogi – EKSPRES! Jest taki przepis na zawodach, że nie można się zejść żeby zrobić wpinke. Miałam szczęście, zatrzymałam się, gdy ekspres miałam przy kostkach. Sięgnęłam. Ale i tak wszystko zajęło mi zbyt dużo czasu.

eliminacje MŚ Francja, fot. Patho Pix

Do Polski wracałam dwie doby. Z Mistrzostw Swiata przyjechałam prosto pod kroplówkę. Osłabiona, bardzo mocno zatruta, zmęczona. Od tego czasu minęły prawie trzy tygodnie. Dalej nie mogę patrzeć na dziaby. Czasem próbuję oglądać filmy z zawodów, ale szybko orientuję się, że to za wcześnie. Poza tym tęsknota robi swoje – rzuciłam się z pasja na wspinanie letnie. Wreszcie na spokojnie, bez planów czy rozpisek treningowych. Bez poczucia obowiązku. Temat zimowego wspinania i tegorocznych zawodów zamykam. Następny wpis będzie już wiosenny 🙂

rest, fot. Patho Pix

PS. Z ciekawostek przyrodniczych – tak wyglądała droga eliminacyjna oczami zawodniczki 😉 (już podczas obserwacji nie zauważylam podwójnej wpinki na lodzie i wpisałam „5 na lodzie” zamiast „6”…)